18 lutego 2015

3. (76) Od otyłości - do degrengolady, a wszystko na półsłodko.

O ciastkach, ciasteczkach, spóźnionych postanowieniach noworocznych i jak jeden facet potrafi zmienić kobiece nastawienie do swojego ciała.





Chyba podjęłam się niemożliwego.
Mam ambitny plan, by nie jeść słodyczy do Wielkanocy ( a przynajmniej przez miesiąc ) - za słodycze uważam wszystkie kupne słodkości. Więc jeśli jednak trafię do kogoś, kto zrobił tort - to nie odmówię... Ale na swoją obronę powiem, że przynajmniej nie wezmę dokładki. 



Nawiązując do mojego nieco spóźnionego postanowienia Sylwestrowo-Noworocznego, chciałabym opowiedzieć o podejściu męskiej części gatunku wobec naszych pięknych kobiecych krągłości. W swoim życiu pokazywałam się już kilku mężczyznom. Było to 20 kilogramów temu. Nigdy, przenigdy żaden nie mruknął nic na temat mojej nadwagi/otyłości. Miałam kompleksy, jednak jakoś nigdy nie rzutowały na codzienne życie (poza plażą, nie chodziłam na plażę publiczną. Chociaż w sumie... Teraz też nie chodzę).
Odkąd jakimś cudownym sposobem udało mi się zrzucić zbędne kilogramy ( obecnie ważę 55 kilogramów przy 164 cm wzrostu ( błąd wynika z dodatkowego "studenckiego" kilograma nabytego w październiku )) miałam mam jednego faceta, któremu pokazuję się bez odzieży. Nie do końca rozumiem, co poszło nie tak - jednak dopiero teraz czuję się nieatrakcyjna i wręcz gruba. 


Tak naprawdę byli dwaj mężczyźni, którzy zmienili moje podejście. Zacznijmy od kandydata numer jeden:
1) 6 lat starszy ode mnie, wysoki, dobrze zbudowany ( nie mylić z otyły ). Uważał, że kobieta powinna być kobieca - czyli mieć cycki, biodra, tyłek, delikatny brzuch i ładne szczupłe(!) nogi. Poznał mnie kilka lat temu, ważyłam wtedy 62 kilogramy, zobaczył rok później w wersji 70 kilogramowej, trochę czasu później gdy zgubiłam aż 2 kilogramy(!). No i dochodzimy do miejsca, gdy się związaliśmy i widział już mój etap chudnięcia ( początek 67, koniec 55/54 ).
Zawsze uważał, że jestem śliczna, nigdy nie powiedział, że mogłabym mieć mniej obwisły brzuszek, a biust czcił miłością najszczerszą na świecie. Nie przeszkadzały mu defekty odchudzania ( nadmiar skóry, nierówny tłuszczyk, schodzący jak mu się tam chce ). Nigdy też nie naciskał, bym odchudzała się bardziej, bym chudła czy cokolwiek. Dawał mi ogromne wsparcie, potrzebne, by pokochać siebie. To był jedyny okres w moim życiu, gdy naprawdę potrafiłam stanąć przed lustrem i dojść do wniosku, że w sumie to całkiem dobra dupeczka ze mnie.
Tak więc to jest ten lepszy typ. Uwielbiał każdy szczegół, bez różnicy czy duży, czy mały. Gdyby nie miał innych koszmarnych wad - pewnie byłby ideałem. Żeby nie było, to facet uzależniony od seksu, nie łudźcie się mężczyźni, że po prostu był pizdą - zdecydowanie nie był. 
2) No i Pan Typ Numer Dwa. Lat 20. Wzrost przeciętny, wysportowania brak. Ale za to jaki skubany wymagający! Otóż ideał kobiety to rozmiar 0. Dodatkowo drań był łaskaw powiedzieć, że mu przeszkadza moje ciało dopiero kilka miesięcy "po". No i proszę, brzuch za duży, cycki zbyt obwisłe ( come on, kto widział, by naturalne G, narażone na utratę 20 kilogramów nie obwisało delikatnie bez stanika?! ), uda za grube, podbródek zbyt widoczny, tłuszczyk przy łopatkach. No i kobieto weź tu pomyśl źeś ładna?! A gdzie tam, odchudzaj się, a nie wpierdalasz tę czekoladę. Co z tego, że masz okres, boli cię brzuch, świat nie kocha, a Bridget Jones po raz kolejny goni za rozumem? Katuj się, bo "jeśli przytyjesz 30 kilogramów, to przestaniesz mnie pociągać i cię zostawię". TADAAAAAM! 
I tak oto, w ciągu 8 miesięcy bycia z taką toksyczną osobą wciągnęłam się w bulimię. Do kompletu nienawidzę swojego ciała ( z brzuchem na czele ), a lustro omijam szerokim łukiem. 
I znów - żeby nie było, na każdy mój sprzeciw odpowiedź była jednakowa - nie podoba ci się twoje ciało? To zrób coś ze sobą, zacznij biegać, czy coś.


A jeśli ja nie chcę? Jeśli chciałabym być w końcu całkowicie zaakceptowana przez mężczyznę, który nie ma przy okazji defektów mózgowych na innych polach życia? Mam wrażenie, że coś w ewolucji poszło nie tak... Tylko co?

Wszystkim pozostałym kobietom mówię zupełnie szczerze - kochajcie swoje cudowne, kobiece ciała. Faceta można zmienić, wychodzi taniej niż operacje plastyczne. Jeśli jednak coś zmieniacie - to tylko z własnej woli, a nie dlatego, że on tak chce. Skoro już teraz coś mu nie pasuje, to potem też nie będzie, a w finale - znajdzie sobie inną, czy wyćwiczycie dla niego ciało - czy też nie.

06 stycznia 2015

2. (75) Jesteś tym, co w sobie wyhodujesz.


Zastanawiałeś się kiedyś, co tak naprawdę jest w nas? Tak dogłębnie, w środku. 
Mamy płuca, które pozwalają nam oddychać.
Pracujące 24/7 - bez urlopów, świąt i zwolnień lekarskich serce.
Wątrobę, która znosi nasze najgorsze wybryki z używkami, nikotyną i alkoholem. Ona też stara się jak może.
To raptem trzy narządy, nie przeżyjemy nie mając któregokolwiek z nich, a przecież są jeszcze nerki, tarczyca, jelita, narządy płciowe (które jakby nie patrzeć, dostarczają nam wiele radości, jeśli używamy ich w odpowiedni sposób).
No i jest oczywiście mózg, podobno ten najważniejszy, uważa się, że to on decyduje o tym, co myślimy, robimy, spryciarz z niego, nie ma co.
A jeśli Ci powiem, że to nie mózg decyduje o wszystkim? Nie mózg, nie serce, ani żaden inny narząd? 
A jeśli mamy Duszę? Nie taką, o jakiej nam mówili na lekcjach religii, nie idziemy po śmierci po schodkach i nie pukamy do bram prosząc o wpuszczenie do Królestwa Niebieskiego. Nie trafiamy też do Piekła.
Nasza Dusza, to my sami. Widuję czasami ludzi, którzy są martwi. Często żyją w rutynie, rzadziej dopada ich depresja. Przy takim trybie życia nasza Dusza umiera, gdyż nie ma siły i przestrzeni na rozwój. Nie doceniamy potęgi nas samych. Możemy wybrać jedną z dwóch dróg i albo zostać korporacyjną szmatą, która po skończonej pracy siada z piwem przed telewizorem/komputerem, albo rozwijać Umysł, dając mu przestrzeń do bytu. Okej, łatwo mówić, ale co robić? Dokształcajmy się, czytajmy książki, chodźmy do teatru, na koncerty, do muzeum, na wykłady ludzi mądrzejszych od nas. Jeśli chcemy się bardzo rozwinąć, ważne jest, by mieć kogoś nad sobą, kto nas poprowadzi (przynajmniej z początku), w takiej sytuacji polecam zbiorowe medytacje, mindfulness, jogę. Oczywiście, jeśli jesteśmy ludźmi aktywnymi, to każdy sport oparty na pracy mięśni bez substytutów wspomagających (mam na myśli koktajle białkowe, odżywki, hormony) jest świetną formą dla oczyszczenia Duszy. 
Ja jestem osobą okrutnie leniwą, do kompletu introwertyczką. Ochota na jakikolwiek wysiłek fizyczny dopada mnie raz na kilka tygodni. Zdecydowanie bliższe mojemu sercu są książki, kawa i czekoladki. Jednak ćwiczę swój umysł w nieinwazyjny sposób, dokładniej taki, który nie zagraża mojemu tłuszczykowi. Medytacja, czy nawet rozważania wewnątrz siebie. Gdy po raz pierwszy trafiłam na medytację z prawdziwego zdarzenia zupełnie nic nie czułam. Wydawało mi się to wręcz delikatnie śmieszne, aczkolwiek pomogło. Zabrał mnie tam mężczyzna mojego życia, bo wizja powracającej depresji zaczęła być niebezpiecznie wyraźna. Trafiając do tej malutkiej świątyni na Hożej 51 w Warszawie odkryłam coś, czego bardzo długo brakowało mojemu istnieniu. Wyszłam spokojniejsza, wyciszona, no i przede wszystkim bogatsza o nowe wiadomości, umiejętności. 
Wielokrotnie próbowałam ćwiczyć mindfulness z bodyscanem. Za każdym razem usypiałam. W końcu doszłam do wniosku, że to bez sensu, znalazłam coś pomiędzy. Pomaga mi wyciszyć się przed snem i poukładać wszystko w odpowiednich szufladkach. Najdziwniejszym sposobem medytacji wydawała mi się medytacja polegająca na skupieniu się i wsłuchaniu we własny oddech, całkowicie jej nie rozumiałam. Do pewnego momentu swojego życia, gdy jechałam na miejsce spotkania całkowicie zestresowana, z okrutnym bólem w klatce piersiowej, nierównym oddechem i łzami cisnącymi się na powieki. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam istotę medytacji, skupiłam się na tym przeklętym oddechu, nie myślałam o niczym innym poza wdechem i wydechem oraz tym, gdzie najbardziej go czuję. Wydaje mi się, że gdyby nie ta umiejętność, ludzie w metrze mieliby 19-latkę z zawałem. 
Niby drobiazg w codziennym życiu pełnym stresu i pogoni za króliczkiem, a jednak pozwolił mi zmienić podejście do niektórych spraw, bo najważniejsze, to mieć czysty, pełnym przestrzeni umysł. 
Jeśli jednak go przeciążymy, to jesteśmy w dupie.
A teraz idę do tej nieszczęsnej zoologii.

1. (74) Białe płótno


Właściwie, pewnie zastanawiasz się, czemu białe płótno? To od początku...
Pierwszego stycznia bieżącego roku, jak większość ludzi świata - obudziłam się z wielkim bólem głowy po trudach dnia poprzedniego. Głowa pragnęła snu, gardło domagało się wody, a intelekt papierosa. Zamiast tego mózg dał mojej wyobraźni białe płótno. Duże, prostokątne białe płótno. Nie znikało ono przez cały dzień. Wizja czegoś całkowicie pustego wypełniła mój intelekt na kolejnych kilka dni. W końcu zdecydowałam się coś z tym zrobić.
Doszłam do wniosku, że białe płótno jest znakiem czegoś nowego. Czystego konta? Być może.
W taki oto sposób powstał (kolejny) blog. Taki mniej osobisty, a bardziej publiczny. Dojrzałam do etapu, gdy nie muszę już chować swoich przemyśleń? Bo tak naprawdę, to po co?